Piąta kolumna: Lekcje z Ameryki

Musimy mieć nadzieję, że gdy zostanie prezydentem, pojawi się mądrzejszy, poważniejszy człowiek, który umożliwi mu rozwiązywanie ponurych, złożonych i przerażających problemów międzynarodowych.

Wybory prezydenckie w USA, wyniki wyborów w USA, relacje rodzinne w USA, Donald Trump, Trump, Hillary Clinton, Clinton, wiadomości z USA, wiadomości ze świata, najnowsze wiadomości, indian expressPrezydent elekt Donald Trump w Nowym Jorku. (Zdjęcie AP / Evan Vucci)

W amerykańskich wyborach najbardziej zafascynowały mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, tak jak w przypadku Indii w 2014 roku, eksperci medialni, ankieterzy i ogólnie klasa wykształcona udowodnili, że są całkowicie oderwani od zwykłych wyborców. Drugim była łaska, z jaką prezydent Obama obiecał pomóc prezydentowi elektowi w przejściu do Białego Domu. To dla człowieka, który podczas zaciekłej, okrutnej kampanii kwestionował nie tylko wszystko, co zrobił Barack Obama, ale nawet jego prawo do bycia prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Zanim napiszę kolejne słowo, chcę wyjaśnić, że gdybym był amerykańskim wyborcą, nie głosowałbym na Donalda Trumpa. Nie podobał mi się ton jego kampanii i podzielam pogląd, że wykazuje on wyraźne oznaki bycia demagogiem, bigotem i krótkowzroczną wizją, która może uczynić świat bardziej niebezpiecznym miejscem niż jest. Musimy mieć nadzieję, że gdy zostanie prezydentem, pojawi się mądrzejszy, poważniejszy człowiek, który umożliwi mu rozwiązywanie ponurych, złożonych i przerażających problemów międzynarodowych.

Więc co takiego było w Trumpie, co tak bardzo spodobało się zwykłym Amerykanom, że udało mu się pokonać przeciwnika, który był nieskończenie lepiej przygotowany do najpotężniejszej pracy na świecie? Myślałem o tym wiele razy, gdy siedziałem przyklejony do CNN, oglądając wyniki w zeszłym tygodniu, i doszedłem do wniosku, że dotknął bolesnej struny, która umknęła uwadze amerykańskiej klasy politycznej i wszystkich jej ekspertów medialnych. Od pierwszego dnia odrzucili go jako bufona. Podobnie jak w przypadku Narendra Modiego w 2014 roku, eksperci medialni nie dostrzegli tego, co było całkowicie jasne dla milionów wyborców. Chodziło o to, że chcieli głosować na kogoś, kto nie oferował zwykłych rozwiązań ich problemów. Modi zrobił to ze swoim hasłem „parivartan” i „vikas”, a Trump zrobił to, obiecując „znowu uczynić Amerykę wielką”. Zwykli ludzie widzieli, co przeoczyli eksperci.

Porozmawiajmy teraz o znaczeniu zdrowego przekazywania władzy w demokracji, nawet jeśli wątpliwe jest, by Trump zaakceptował porażkę tak łaskawie, jak zrobiła to Hillary Clinton. Podczas ostatniej debaty między nimi ostrzegł, że zaakceptuje wyniki wyborów tylko wtedy, gdy wygra. Miejmy więc nadzieję, że został upokorzony łaską, z jaką prezydent Obama obiecał poinstruować swój personel, aby dołożył wszelkich starań, aby pomóc mu w okresie przejściowym. Tego rodzaju godne przekazanie władzy jest czymś, czego z pewnością nie widzieliśmy w Indiach w 2014 roku. Pamiętacie nadąsane spojrzenia Gandhich, którzy pogodzili się z porażką bez gratulacji Narendra Modi?

Do dziś wydaje się, że nie w pełni zaakceptowali, że to, co wydają się uważać za swoje przyrodzone prawo do rządzenia Indiami, zostało im odebrane. Może to być spowodowane tym, że kiedy jedna rodzina jest wybierana raz za razem na najwyższy urząd, przyzwyczaja się do idei rządzenia, a nie rządzenia. Mamy więc dziś sytuację, w której Rahul Gandhi rzadko traci szansę na znieważenie premiera, a jego garstka parlamentarzystów nigdy nie traci szansy, by debaty w Parlamencie zamieniły się w gniewne zawody na krzyki.

Czy nadal tak się dzieje z powodu nadziei, że bezwzględna zawziętość uniemożliwi rządowi przetrwanie pełnej kadencji? A może równie rozpaczliwa nadzieja, że ​​premiera odwróci uwagę od dotrzymania obietnic? Tak czy inaczej służy to odwróceniu uwagi mediów od koncentrowania ich energii na prawdziwych sprawach zamiast na hałasie i wściekłości. Tak więc kolejną lekcją, jakiej my w Indiach możemy się nauczyć od Ameryki, jest znaczenie dawania nowo wybranemu przywódcy pełnej szansy. Premier Modi ostatnio zaczął mówić o potrzebie zorganizowania wspólnych wyborów powszechnych i wyborów do Zgromadzeń Państwowych w z góry ustalonym terminie, a nie w dawnych czasach. To jest coś, nad czym Komisja Wyborcza powinna zacząć poważnie pracować, aby przyszli premierzy mogli spędzać więcej czasu na sprawowaniu rządów niż na agitacji wyborczej. Dopóki tak się nie stanie, Indie będą nadal chwiać się, zamiast iść pełną parą do połowy stulecia, o którym wszyscy, łącznie z Modim, mieli należeć do nas.

Tymczasem ze względu na Amerykę i świat musimy mieć nadzieję, że amerykańskie media myliły się co do Trumpa tak samo, jak indyjskie co do Modiego. Ciemność i straszne podziały społeczne miały rozerwać Indie w pierwszych miesiącach, gdy Modi został premierem, a tak się nie stało. Teraz, gdy Donald Trump został przywódcą wolnego świata, nadal przepowiada się ciemność i zagładę. Niech te proroctwa okażą się równie błędne, jak tamte.